Zauważyłam go pewnego razu na mojej papierowej mapie, gdzie został oznaczony jako "Pomnik wojny kartoflanej".
Oczywiście zaintrygowana przy najbliższej okazji popędziłam by obejrzeć ten obiekt.
"Wojna kartoflana" to określenie konfliktu toczącego się o sukcesję bawarską w latach 1778–1779. Nazwa pochodzi od głodu panującego wśród oczekujących w stagnacji żołnierzy, którzy starali się podkradać wrogim oddziałom prowiant, a doprowadzeni do ostateczności wykopywali ziemniaki z pól.
Według inskrypcji pomniczek upamiętnia tego typu wydarzenie z dnia 6 sierpnia 1778 roku: napad na pruski transport prowiantu, dokonany przez austriackich huzarów.
W czasie tej wojny obie strony, pamiętając wyniszczające bitwy wojny siedmioletniej, unikały otwartych starć, działając zgodnie z klasyczną, osiemnastowieczną strategią polegającą na wymanewrowaniu przeciwnika. Nie było większych bitew. Oddziały przeciwnych stron prowadziły głównie eskapady na terytorium nieprzyjaciela, starając się w serii ataków i kontrataków utrudnić mu dostęp do dostaw żywności i pasz. Część historyków uznaje wojnę o sukcesję bawarską za ostatnią wojnę gabinetową, w której manewrom i rajdom towarzyszyły podróże dyplomatów z misją od swojego władcy. Wydarzenia w teatrze działań wojennych miały wzmacniać argumenty dyplomatyczne.
Już w pierwszych dniach wojny, armia austriacka dowodzona przez Józefa II i feldmarszałka Franza Moritza von Lacy’ego stanęła na drodze sił pruskich dowodzonych przez Fryderyka II, który nie podjął ryzyka bezpośredniego starcia. Druga armia pruska natomiast, która wkroczyła na terytorium Czech od strony Saksonii zmusiła do odwrotu oddziały austriackie. Także trzecia grupa wojsk pod wodzą księcia Henryka nie podjęła efektywniejszych działań. Takie działania, ciągłe przesiadywanie żołnierzy w obozach oraz oddalenie od własnych źródeł zaopatrzenia, co zmuszało żołnierzy do żywienia się wykopanymi na polach kartoflami, spowodowało, że konflikt ten zwany był też czasem „wojną kartoflaną” – Kartoffelkrieg. Ponadto w oddziałach pruskich szerzyły się choroby, pomór koni, a także, jak zawsze zresztą, plaga dezercji. Sytuacja ta doprowadziła jesienią do odwrotu wojsk pruskich na leża zimowe na własne terytorium, co było właściwie sukcesem Austriaków, znajdujących się w defensywie.
- Wikipedia
A ja wybrałam się na Jeździec, jak się wkrótce okazało, tuż przed nadciągającą burzą. Spektakl typu światło - dźwięk rozpoczął się w sam raz, kiedy dotarłam do obelisku.
Zaczęło się niewinnie: piękne kolory nieba, tęcza, lekki deszczyk.
Po chwili rozpętało się prawdziwe piekło. Dookoła waliły pioruny.
W momencie uświadomiłam sobie, że jak pajac stoję na szczycie eksponowanego wzgórza, ewidentnie prowokując przeznaczenie. Do najbliższych zabudowań miałam szmat drogi.
Cóż było robić: wzięłam nogi za pas i popędziłam na dół do zaparkowanego Archimedesa, na którego w tym konkretnym momencie patrzyłam całkowicie przedmiotowo, jako na klatkę Faradaya. Mało sobie kulasów nie połamałam, ale jakoś się szczęśliwie udało.
Tamtego dnia nad okolicą przeszła prawdziwa nawałnica, rozmywając drogi i zrywając dachy. Że też ja to się zawsze muszę gdzieś w środek największego syfu wpakować.
Zdjęcia wykonałam latem 2020 roku.
Lokalizacja