Radomski Genius Loci. Ostatnia kuczka w Radomiu
- Właśnie zaczęłam tłumaczyć fragment pamiętnika Salka o jego kuzynach, którzy mieszkali na Moniuszki. Tam w podwórku pod dziewiętnastką jest piękna kuczka, wiesz? - Wiem - powiedziałem. - Ostatnia kuczka w Radomiu.
To było, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, jakoś zeszłej zimy, o ile zimą można nazwać tę dziwną porę roku, kiedy co prawda był początek stycznia, ale termometr za oknem od kilku tygodni wskazywał za dnia dobrze ponad dziesięć stopni na plusie, było sucho i wietrznie, a prognozy pogody nie przewidywały w kraju żadnego śniegu przez najbliższe dwa tygodnie. Aśka Finkelsztajn przyjechała wczesnym popołudniem. Jak zwykle niezapowiedziana, zadzwoniła do mnie rano z Okęcia, że za trzy, góra cztery godziny będzie w Radomiu. Oczywiście zażądała - głosem niecierpiącym sprzeciwu, choć miękkim, wręcz aksamitnym - żebym stawił się po nią na dworcu kolejowym. Nie, nie będzie miała dużego bagażu, zostawiła u koleżanki w Warszawie, do Radomia wpadnie na dwa dni. Na dwa dni ze mną, rzecz jasna, bo nikogo innego w tym mieście nie miała. Poza odległymi wspomnieniami, swoimi i męża Salomona, który zmarł dziesięć lat temu. Właściwie to nawet nie pamiętam okoliczności naszego bliższego poznania. Ale Salomona Finkelsztajna musiałem chyba poznać jeszcze w czasach studenckich, czyli jakieś czterdzieści lat temu. Przyjaźnił się z moim ojcem jako młody chłopaczek jeszcze w latach trzydziestych. Stary często bywał u niego w rodzinnym domu w Radomiu na Pereca, późniejszej Podwalnej.
Jak wybuchła wojna, to wszystkich Finkelsztajnów, rodziców Salomona z jego młodszym rodzeństwem, bratem i siostrą, zamknęli w 1941 w małym getcie na Glinicach. Przeżył tylko Salek, który był wtedy u kuzynów we Lwowie, i jakoś potem, po wielu latach, odnalazł moją rodzinę i zaprzyjaźniliśmy się. Miałem dwadzieścia parę lat, on już przekroczył pięćdziesiątkę. I kiedyś, podczas którejś z kolejnych wizyt w Radomiu, Salomon przywiózł ze sobą młodziutką żonę Ankę, którą wszyscy nazywali Aśką. Piękna kobieta, w której z marszu się zadurzyłem, ale ona traktowała mnie jak kolegę, dzieciaka nawet (a byłem od niej parę lat starszy!), zapatrzona w Salomona jak w obrazek. Podśmiewałem się później trochę, że Aśka jest jak Rita Gombrowicz (była zresztą fizycznie trochę do niej podobna), a Salek jak mistrz Witold (tu z kolei podobieństwa żadnego), i jak patrzę z perspektywy lat, to coś tu było na rzeczy. Po jego śmierci Aśka zajęła się porządkowaniem pamiątek po Salomonie, napisała też wspomnienie o mężu. Wydała je nawet drukiem w Stanach, a teraz pracowała nad pamiętnikiem Salomona Finkelsztajna, który cierpliwie tłumaczyła na angielski, odszyfrowując setki zapisanych drobnym maczkiem pożółkłych kartek.
Pociąg przyjechał punktualnie. Kasztanowa burza włosów (piorun w miotłę strzelił) wysiadła jako pierwsza z zatłoczonego przedziału i rzuciła mi się na szyję.
- Mikołaj, ech Mikołaj - szeptała, wyraźnie wzruszona. - Ale się trzymasz, kochany.
- Zamawiamy taksówkę? - spytałem, kiedy na chwilę udało mi się uwolnić ze słodkiego uścisku.
- Chyba żartujesz. Przecież wiosnę mamy, jest cieplutko. Połowa stycznia za pasem. Przejdziemy się. Musimy zaraz iść w jedno miejsce. Na Moniuszki, w bramę.
- Od razu w bramę? - zaśmiałem się.
- Słuchaj - Aśka była wyraźnie podekscytowana. - Właśnie zaczęłam tłumaczyć fragment pamiętnika Salka o jego kuzynach, którzy mieszkali na Moniuszki. Tam w podwórku pod dziewiętnastką jest piękna kuczka, wiesz?
- Wiem - powiedziałem, łapiąc za rączkę niewielki neseser Aśki. - Ostatnia kuczka w Radomiu.
- Ostatnia? - Aśka zdumiała się. - Jak kilkanaście lat temu spacerowałam z Salomonem po Radomiu, to było ich więcej. Nieważne zresztą. W każdym razie Salek opisał tę kuczkę i taką trochę śmieszną z nią historię. Koniecznie muszę ją sfotografować.
- Chodźmy zatem - pokiwałem ze zrozumieniem głową. - I tak w sumie mamy po drodze.
Szliśmy Traugutta. Suchy wiatr beztrosko szalał z rudymi włosami Aśki.
- Wiesz, tę kuczkę to było najładniej widać, jak jeszcze nie był zabudowany cały plac Konstytucji. Jest nawet, słuchaj, takie cudowne zdjęcie z międzywojnia, Salek mi je na jakiejś reprodukcji pokazywał, mam gdzieś kopię, skan znaczy...
- Znam tę fotografię. Młoda kobieta i mężczyzna w kapeluszu na pierwszym planie. Widać na niej w tle kawałek hotelu Marlene i rzeczywiście z dalszej kamienicy wystaje ta kuczka. Ale teraz lepiej ją oglądać z bramy na Moniuszki. Zwłaszcza że ta brama przy placu Konstytucji, z której widać ją najlepiej, jest zwykle zamknięta.
- Tam na Moniuszki mieszkał Welwa Bekerman, daleki kuzyn Salomona i przy okazji jakaś siódma woda po kisielu tego słynnego przemysłowca Rufina Bekermana, na którego terenach pod koniec XIX wieku wytyczono ulicę. Nawet przez chwilę, wiesz, ta ulica nazywała się Bekermanowska. Dopiero potem Kościelna, a od bodajże 1919 roku, jak odzyskaliście wolność - już Moniuszki. I on, ten Welwa, był bardzo ortodoksyjny, i jak przychodziło święto Sukkot, to całą rodziną spędzali je w tej kuczce.
- To święto jest chyba jakoś na początku żydowskiego roku, czyli u nas wrzesień, październik... - zmarszczyłem czoło, bo coś mi świtało.
- Exactly, Mikołaj. Pięć dni po Jom Kippur, czyli dwa tygodnie po nowym roku. Święto Szałasów czy, inaczej, Święto Kuczek bądź Namiotów to pamiątka, wiesz, po wędrówce Żydów z Egiptu do Kanaan. Miało przypominać, w jakich warunkach mieszkano, zanim dotarto do Ziemi Obiecanej.
Skręciliśmy z Traugutta w Moniuszki.
- O, "Wyborcza" tu się przeniosła? - Aśka pokazała na siedzibę redakcji w modernistycznym budynku spod ręki Alfonsa Pinno. - Wcześniej, pamiętam, była na Żeromskiego, w dawnym Hotelu Rzymskim.
- Nieźle cię ten Salomon w topografii Radomia wyszkolił - pokiwałem z podziwem głową. - Ale na pewno nie wiesz, co było pierwotnie w tym budynku.
- Nie mam zielonego pojęcia.
- Otóż, moja droga, mieściła się tutaj prywatna klinika położniczo-ginekologiczna doktora Feliksa Żabnera - powiedziałem z niejakim triumfem.
- O! - Aśka potrząsnęła kasztanową burzą. - W temacie trochę.
Po chwili dotarliśmy na miejsce. Weszliśmy w bramę pod dziewiętnastką. Na podwórku było pusto. Trochę dumnie, trochę smutno panoszył się na środku lekko sfatygowany trzepak. Minąwszy go z lewej strony, zadarliśmy nieco w prawo głowy.
- Jest. Piękna - szepnęła Aśka i wyciągnęła z kieszeni płaszcza telefon komórkowy. Zaczęła robić zdjęcia.
- To co tam było z tą kuczką i z Salomonem? - spytałem, stawiając brązowy neseser na ziemi.
- Ha, słuchaj - na chwilę oderwała się od fotografowania. - Salek w trzydziestym ósmym miał tu spędzić razem z tymi Bekermanami Sukkot. Ten kuzyn uprosił rodziców Salomona, żeby pozwolili mu przyjść do nich i poznać od podszewki cały obrzęd. Salek naszykował się nawet bardzo porządnie, poduczył, bo, wiesz, jego rodzina to raczej nie była jakoś mocno religijna. Matka przygotowała mu piękny lulaw, znaczy taki specjalny bukiecik z gałązek palmy, mirtu i wierzby, którym się na Kuczki kołysze. Kupili owoce do przyozdobienia tej kuczki, na stoliczku przy łóżku młodego Salomona czekała już gałązka etrogu, czyli, hm, jakby ci tu wyjaśnić - owocu cytronu, zwanego też rajską jabłonią. Lulaw trzymało się w prawej, a ten etrog w lewej ręce. I uwierzysz, Mikołaj, w przeddzień tego święta Salek złamał nogę. Jechał rowerem ojca po Starym Ogrodzie i wyrżnął na mokrych liściach... Ot i całe święto zamiast tutaj, w synagodze i na procesji, spędził w szpitalu przy Starokrakowskiej (Limanowskiego), bo to było jakieś paskudne złamanie z przemieszczeniem. Wszystko to dokładnie opisał w tych swoich pamiętnikach. Jakby to było wczoraj.
Umilkła. Nie odpowiedziałem. Patrzyliśmy na ostatni relikt tej żydowskiej tradycji w moim mieście. Okna altany były zabite dyktą, drewno, dawno niekonserwowane, spłowiało. Ciągle jednak kuczka nosiła w sobie, takie miałem wrażenie, jakiś szlachetny, sakralny ślad przeszłości. Ale owo wrażenie mogło być spowodowane opowieścią Aśki, przypływem chwili, w której patrzy się na coś z nadświadomością historii, obcą powszednim, pobieżnym oględzinom.
Na wąskim podwórku z przetrąconym trzepakiem panowała głucha cisza.
Kuczka należąca do zbiorów Muzeum Historii Żydów Polskich pochodzi z Szydłowca. Została wybudowana prawdopodobnie w latach 20 XX w. przy tzw. Domu Garbarza, połączonym bezpośrednio z Synagogą Garbarską[iii]. Dom należał do Nuty Ajzenberga, właściciela garbarni i jednego z nielicznych bogatych szydłowieckich Żydów. Kuczka usytuowana była na południowo zachodniej ścianie budynku, od strony podwórka i pełniła jednocześnie rolę ganku. Posadowienie stanowił rodzaj piwniczki
- pomieszczenie o otynkowanych ścianach zbudowanych z czerwonej cegły. Podłoga kuczki znajdowała się na wysokości ok. 150 cm od poziomu terenu. Dojście do ganku umożliwiało 10 stopni wykonanych z piaskowca, osadzonych na ceglanej podmurówce. Konstrukcja kuczki jest drewniana, słupowa. Ściany, zarówno od zewnątrz jak i od wewnątrz są oszalowane pionowo usytuowanymi deskami łączonymi na tzw. własne pióro. Dach ganku pokrywała blacha ocynkowana. Zachowały się także elementy rynien i rur spustowych. Wnętrze ganku zdobiły 3 płyciny pokryte polichromią z symbolicznym przedstawieniem bogactw Izraela (wino, winorośl, drzewa oliwne, patera z owocami) oraz innych motywów symbolicznych (gwiazda Dawida). Strop ganku stanowiły dwie płyciny z polichromowaną dekoracją kasetonową[iv].
Kuczka została przekazana do zbiorów MHŻP przez p. Norberta Bekla oraz jego żonę, Monikę Łukomską-Bekiel w 2008 r. Obiekt zinwentaryzowano i rozebrano dzięki pomocy zespołu konserwatorów z Muzeum Wsi Radomskiej, które zgodziło się zaopiekować obiektem na czas trwania budowy siedziby MHŻP. Elementy polichromowane zostały przekazane do konserwacji Zygmuntowi Chałupce, konserwatorowi z Muzeum im. Jacka Malczewskiego w Radomiu.
W maju 2014 r., po 6 latach przechowywania w Muzeum Wsi Radomskiej elementy kuczki zostały przewiezione do pracowni konserwatorskiej. Przed zapakowaniem wszystkie części sfotografowano.
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 2 gości