

Tu też rozważamy gdzie jest najbliższy zadaszony bunkier...

Ale nie dołało! Limit deszczu wyczerpaliśmy już chyba w pierwszym tygodniu tego wyjazdu!


A nad nami zostaje czyste niebo! No prawie…



Słońce i wygrzany piach niesamowicie cieszy po tygodniu babrania się w glinie i nieustającym prawie potoku wody wlewającej się za kołnierz. Ale wszystko co złe kiedyś się kończy!


Mamy towarzystwo!

A tu inna chmura, innego dnia i od innej strony półwyspu. I tej nie uciekliśmy!

Błyskawicznie zasuwa w naszą stronę! Zdjęcia robione od siebie chyba w odstępie minuty albo dwóch!

Innego dnia klimaty są jeszcze bardziej mroczne.

A spod czarnych chmur czasem błyśnie słońce. Jest go mało i jest bardzo rażące.
Jakoś bardzo lubie plażowe jeziorka, minimierzeje i inne takowe rozlewiska!

Tzn. ja lubie na nie patrzeć, a kabak po nich biegać

Ciekawa roślinność plażowa.
Jednego dnia fale są na tyle solidne, że miejscami praktycznie całą plażę zabrały i trzeba obchodzić górą.
Wspinanie się na osypujące skarpy jest jedną z największych atrakcji.


Tu coś ładnie obrosło muszelkami.
A to jest roślinka, która miała wrócić z nami do domu jako ozdobna pamiątka. Ale była lekko wilgotna, więc powiesiłam ją na ścianie wagonu, aby się ładnie wysuszyła. Akurat wystawał wolny gwóźdź… No i o niej zapomniałam. Może pozostanie jako ozdoba wagonu. Bo trzeba przyznać, że super tam pasowała!


Duje cały czas bardzo mocno, więc często łazimy z latawcem!



Plaże nad zatoką prezentują się nieco inaczej. Wyższe brzegi i piasek pokryty kożuchem zielono - brązowych glonów. Ma to swój urok i fajna odmiana!
No i w zwojach glona można coś znaleźć! Np. łódeczkę! Zdobyczna bardziej cieszy!



Tu proces pozyskiwania.
Sporo takich ptaszyn biega za falami i coś zapamiętale wydziobuje za każdym razem, gdy woda przemyje piach.
Miłe kwietniki przy jednym z domów!

Z okolic portu podziwiamy zachody słońca.
Praktycznie przez 3 dni mamy taki sam rytuał. Najpierw do portu, a potem gdy już słonko chlupnie w fale - na impreze!

A jak to się zaczęło? Pewnego dnia, gdy leziemy już po ciemku ulicami Helu, praktycznie w samym centrum, nagle słyszymy dźwięki gitary. Ktoś ładnie gra i jakaś kompania śpiewa. I zdecydowanie jest to śpiew biesiadny, grupowy, taki typowo przyogniskowy. Ki czort?? Idziemy rozpoznać sytuacje… I tak trafiamy do knajpy żeglarskiej o nazwie “Kapitan Morgan”. I miejsce to zasysa nas na dobre. Bo nie dość, że siedzimy chyba do północy, to w kolejne dni znów tu wracamy.
Knajpa urządzona jest w klimatach wodnych - sieci, drewniane postacie piratów, kawałki statków czy różne gadżety z rybich fragmentów.
Nawet ściany i sufity kibli są wytapetowane replikami starych map morskich.
Menu jest chyba szerokie, ale my skupiamy się na daniach rybnych. No i czymś do popicia

Na knajpianym etacie, oprócz barmana, jest koleś, który na gitarze gra wieczorami szanty. I co najważniejsze, nie jest to akcja typu koncertowy występ, ale raczej “cała sala śpiewa z nami” - więc klimat przywodzący raczej na myśl chatki studenckie czy biwakowe ogniska niż restauracje w centrum kurortu. Co chwile ktoś z sali proponuje swoją ulubioną piosenkę (reguła jest jedna - muszą być to szanty albo coś w wodnym klimacie). Mnie się też udaje namówić grajka aby zapodał “Tawernę pod pijaną zgrają”. Co za radość! Tak rzadko ktoś to umie zagrać!
Gdy ide do kibla (tego z mapami na suficie) jakiś koleś mnie zagaduje z pytaniem czym pływamy i gdzie przybiliśmy. Wyprowadzam go z błędu, roztaczając jedynie wizję moich póki co niespełnionych marzeń o pontonie. Gość jest bardzo zdziwiony: “To co robicie na Helu?” - “Zwiedzamy bunkry” - “Ale co może być ciekawego w jakiejś kupie betonu? Intrygujące!! Tak jakbyś miała wytłumaczyć komuś zupełnie nie z klimatu?” - “Wyobraź sobie… Wzgórze, piękny widok i wielka żelazna karuzela. Siedzisz sobie, pijesz wino, patrzysz na las i morze… A jak pięciu chłopa rozkręci mechanizm - to sam nie zejdziesz. Wrażenia ekstremalne jak na twojej łajbie w czasie sztormu. Też rybka w śmietanie może wrócić


Każdego kolejnego dnia wesołej knajpianej ferajny jest więcej, a i śpiewy są bardziej donośne. Zazwyczaj, gdy opuszczamy lokal koło północy, dostajemy gromkie brawa. Tzn. nie my - tylko kabak! Jako ponoć “najmłodsza piratka na stanie”.
W końcu nadchodzi ten moment, że nasz plan zakłada jechanie dalej. I tak byliśmy na Helu o dwa dni dłużej niż to początkowo było planowane… Żal opuszczać nasze wagonowisko… Żal opuszczać Hel, gdzie i do zwiedzania jeszcze kupę zostało… Żal, że dziś w Morganie nie będziemy uczestniczyć w kolektywnym darciu pysków… Jakby mi ktoś rok temu powiedział, że spędze nad polskim morzem kilka dni, w jednym miejscu i będzie mi tak cholernie żal odjeżdżać - to bym mu powiedziała, żeby się palnął w głupi łeb! Tak… Hel przerósł nasze wszelakie oczekiwania. Co niestety miało również wady - bo bardzo wysoko postawiło poprzeczkę… Tak wysoko, że już żadne kolejne miejsce nie miało szans sprostać oczekiwaniom i wytrzymać tego porównania… W dalszą drogę gna nas instynkt wędrowny i zew poszukiwaczy kolejnych wrażeń. Rozochoceni Helem postanawiamy powłóczyć się jeszcze nad morzem, w innych miejscach. A tam - jest już po prostu średnio… Też są ciekawe miejsca i dziwne zbiegi okoliczności. Ale nie ma już karuzel na wzgórzach, wraków statków, plażowych szałasów gigantów czy aż tak malowniczo i masowo powykręcanych drzew… A i imprezy jak są.. to już nie takie jak w Morganie!
Aha! Takiego typowo kurortowego życia spod znaku plastiku i pozytywki - też była okazja zażyć



cdn