Ale nie żałowaliśmy czasu poświęconego na wyprawę, bo odkryliśmy coś znacznie ciekawszego. Coś, o czym dotychczas nie mieliśmy pojęcia.
Na granicy Siemianowic Śląskich i Katowic, przy zapomnianej przez Boga i ludzi ulicy Chemicznej, znajduje się hałda kryjąca wysypisko śmieci oraz jeden jedyny, piętrowy dom mieszkalny.
Po drugiej stronie ulicy, u podnóża wspomnianej hałdy, dostrzec można coś, co na pierwszy rzut oka można uznać za koczowisko bezdomnych.
Nic bardziej mylnego!
Jest to Ranczo, miejsce budowane od lat przez pana Jerzego Świdra, człowieka pełnego pasji.
Pozwolę sobie zacytować ciekawy artykuł, poświęcony historii tej osoby oraz jego rodzinie.
Pomalowane jaskrawą farbą kołpaki, przymocowane do prowizorycznego ogrodzenia, widać już z daleka. W oczy rzuca się też wielki napis na nieheblowanej desce: "Można się śmiać". Tak przechodniów wita ranczo Jerzego Świdra. Dla jednych wielka graciarnia, dla niego sens życia.
Ulica Chemiczna w Siemianowicach Śląskich to koniec świata. Tak powie ten, kto znalazł się tam po raz pierwszy. Jeden dwupiętrowy blok stoi samotnie pośród hałd i pokopalnianych nieużytków. Na "koniec świata" dociera tylko autobus linii 222, rzadko przejeżdżają tędy samochody, czasem ktoś spaceruje po sąsiednich polanach i wzgórzach. Mało kto wie, że na jednym z nich kręcony był m.in. kultowy teledysk Paktofoniki "Jestem Bogiem".
Na Śląsku była praca, zabawy i sala treningowa
Właśnie w tym samotnym bloku mieszka z rodziną pan Jurek. Ciepłe dni gospodarz woli jednak spędzać poza domem. Rozsiada się wtedy z kubkiem kawy na starej kłodzie przy prowizorycznym stoliku przykrytym foliową matą. Zdejmuje dziurawy kapelusz i rozgląda się po zbudowanych przez siebie chlewach, stajniach i zagrodach. Przy nogach układa się jego wierny pies.
- Zawsze, od dziecka, chciałem mieć ranczo i jeździć konno, więc mam, ale pełnia szczęścia będzie dopiero wtedy, kiedy dla mojej rodziny zbuduję dom - pisze na kartce i uśmiecha się bezgłośnie.
Pisze, bo tylko w taki sposób może się porozumiewać. Trochę przez kartkę, trochę na migi.
Przyjechał na Śląsk z Jarosławca, jeszcze jako nastolatek. Zostawił swoją przybraną rodzinę, która kiedyś zabrała go z domu dziecka. Na Śląsku była praca, zabawy i sala treningowa, gdzie ćwiczył boks. Dziś jest rencistą, dostaje niewiele 500 zł miesięcznie. Mimo że razem z rodziną ledwo wiążą koniec z końcem, nazywa swoje życie cudem. Już 15 lat mija, od kiedy dowiedział się, że ma raka krtani.
Czasem marzę o schabowym
Wiadomość o chorobie zabrzmiała jak wyrok. Zabolało, choć był twardy. Miał już za sobą wyroki sądowe i kilkuletnią odsiadkę w więzieniu. Lekarze nie dawali mu dużych szans, mimo to poddał się operacji, a gdy nie pomogła, zdecydował się na przeszczep.
Długo się modlił i wygrał z chorobą, ale jej skutki odczuwa do dziś. Po wycięciu strun głosowych nie mówi, oddycha dzięki zamontowanej na stałe rurce. Jeść może tylko papki. - Czasem marzę o schabowym, a mogę tylko pić - żali się.
Żali, ale nie narzeka, bo rak zmienił całe jego życie. Dopiero wtedy, gdy pojawiła się choroba, zaczął walczyć z samym sobą. Był alkoholikiem, nie miał rodziny. - Chodziłem do kościoła, przystępowałem do spowiedzi i komunii, ale w pijaństwie zatraciłem Boga i wiarę, jednak nigdy o Bogu nie zapomniałem - wspomina.
Dziś nazywa siebie nawróconym synem marnotrawnym. Kiedy wyszedł ze szpitala, skończył z piciem i zapisał się do klubu AA. Choć od lat nie pije, na spotkania chodzi dalej. - Alkoholikiem jest się do końca życia, nawet wtedy, gdy czujesz do tego wstręt - wyjaśnia.
Osły bardzo lubią owoce
Życie zmieniło smak, gdy poznał Annę. Pomagała mu w chorobie, miała doświadczenie, bo na raka krtani cierpiała też jej matka. Ona jedna rozumiała, co chce powiedzieć i nauczyła się słyszeć jego bezdźwięczne słowa. Wspólnie wychowują szóstkę dzieci, siódme już pcha się na świat. Wierzą, że wszystko będzie dobrze. To dla Anny i dzieci własnymi rękoma, tuż przed blokiem, Jerzy zbudował ranczo.
Każdego dnia o świcie objeżdża okoliczne hałdy i ulice. Zbiera to, co ludzie wyrzucili na śmietnik. Co innym jest niepotrzebne, dla niego stanowi skarb. - Ze starych mebli zrobiłem klatki dla zwierząt. Gwoździ nie kupuję, bo za drogie. Prostuję znalezione. Przerabiam dla swoich dzieci wyrzucone zabawki, rowerki. Zbieram też siano i suszę, mam też owies, a ludzie przyniosą nieraz owoce. Osły je bardzo lubią - mówi.
"Posiadłość" jest ogrodzona i pilnują jej psy. Trzy szczekające i jeden plastikowy, bo prawdziwego zabrano do schroniska, gdy ktoś doniósł, że pan Jurek maltretuje zwierzęta. - To nie była prawda. Pies z nami był, bo chciał, tak jak teraz są z nami trzy inne. Wcale nie musimy ich przywiązywać łańcuchem, żeby nie uciekły. One po prostu wiedzą, że tu jest ich dom - opowiada pan Jurek.
- Ludzie często nasyłali na mnie urzędników, straż miejską, policję. Mówili, że głodzę zwierzęta, że przetrzymuję tu ludzi. Myśleli, że urządziłem sobie melinę, ale za każdym razem, gdy przyjeżdżali sprawdzić, co się dzieje, odchodzili z kwitkiem - dodaje.
Zostało ostatnie marzenie: dom dla dzieci
Teraz jego ranczo ma nawet profesjonalną ochronę. - Jedna z firm ochroniarskich zaproponowała nam, że będą pilnować rancza i nie chcą od nas pieniędzy. Teraz nie boję się, że wyjadę, zwierzętom stanie się krzywda - opowiada. A tak się działo, bo kiedyś ktoś potruł im wszystkie koty.
Kucyk, który spaceruje po zagrodzie, to Fred. Jerzy dostał go od przyjaciela. Obok niego trawę skubią dwa osły, Ferdynand i Baśka. Są jeszcze kozy, gęsi i kury. Dzięki zwierzętom rodzina ma mleko i jajka. Niewiele, ale zawsze. - W głowie mi się nie mieści, że nawet tego ludzie nam zazdroszczą. Na szczęście są i tacy, którzy pomagają - mówi właściciel rancza.
Przed wielu laty, gdy o Jerzym, jego chorobie i rodzinie zrobiło się głośno, pomogli mu obcy ludzie. Dzięki nim mógł kupić działkę pod Jarosławcem, skąd pochodzi. Teraz, gdy ma już prawie wszystko, czego chciał od życia, pozostało ostatnie marzenie: chciałby na działce wybudować dom dla dzieci. Jerzy wie, że czeka go jeszcze wiele pracy. - Trzeba zapracować, żeby coś mieć. Z nieba samo nie spadnie - podsumowuje.
Źródło: katowice.wyborcza.pl
Podczas naszej wizyty byliśmy bacznie obserwowani. Dwie rozbrykane, umorusane dziewczynki wywijały "gwiazdy" i fikołki na środku ulicy, pięć sztuk gęsi nie spuszczało z nas oka nawet na moment, a dwa psy, niemłode już i zapewne bardzo wierne - nie odstępowały nas na krok.
Na samo Ranczo nie weszliśmy, bo chociaż historia pana Jerzego nie była nam jeszcze znana uznaliśmy, że to cudza własność i po prostu nie wypada. Wykonałam jedynie kilka zdjęć z ulicy,pozwolę je sobie zaprezentować poniżej.
Kiedy już odjeżdżaliśmy mignął nam - jak się okazało potem - sam właściciel i twórca Rancza.
Oj, chyba będziemy musieli jeszcze kiedyś na ulicę Chemiczną zajrzeć, tym bardziej, że jakieś mi się to miejsce bliskie sercu wydało, gdyż sama borykam się z łagodną (przynajmniej na razie łagodną) formą syllogomani.
Lokalizacja