W sosnowieckiej dzielnicy Pogoń, przy ulicy Rybnej, do dziś podziwiać możemy zgrabny i ciekawy architektonicznie budynek, będący w okresie międzywojennym nieźle prosperującą Fabryką Guzików.
Przed II Wojną Światową jej właścicielem był mieszkający przy tej samej ulicy inżynier Paweł Grzeszolski, handlowca związany dodatkowo z lokalną spółką akcyjną wodociągów i kanalizacji oraz fabryką Hulczyńskiego. "
Na ulicy Rybnej, pod numerem trzecim, zabił pan Grzeszolski żonę z dwójką dzieci" - śpiewano w Sosnowcu na dziadowską nutę.
Seria tajemniczych i tragicznych wydarzeń, związanych z domem Grzeszolskiego, rodziną i nim samym, swego czasu wywołała sensację, która przez długie miesiące nie schodziła z ust mieszkańców Zagłębia Dąbrowskiego, a nawet szerokim echem odbiła się po całym kraju.
Rozwikłanie zagadki zgonów z ulicy Rybnej napędziło jedną z najgłośniejszych spraw karnych II Rzeczypospolitej, a wraz z nią dała prawo bytu rozlicznym doniesieniom medialnym.
Była druga połowa stycznia roku 1933. W domu Grzeszolskich nie rozwiał się jeszcze do końca nastrój dopiero co minionych świąt. Nic nie zapowiadało rodzinnej tragedii.
Pewnego dnia żona pana inżyniera, Anna, matka dwójki dzieci – szesnastoletniego chłopczyka i piętnastoletniej dziewczynki - niespodziewanie zaniemogła. Doznała objawów silnego rozstroju żołądkowo – jelitowego, po którym omdlała i wkrótce potem, mimo starań najbliższych, zmarła.
Lekarz stwierdzający jej zgon jako przyczynę śmierci wyszczególnił "otłuszczenie serca", co w zasadzie nie wzbudziło początkowo żadnych podejrzeń – pani Grzeszolska była bowiem osobą mocno korpulentną, jeśli nie powiedzieć – otyłą - i przy tym niezbyt atrakcyjną.
Po tym smutnym wydarzeniu owdowiały pan inżynier samotnie zajął się wychowaniem dwójki swoich dzieci. Pomagały mu w tym siostra zmarłej - pani Kuczalska - oraz służąca, niejaka panna Maria Cabajówna.
Powoli życie w domu przy ulicy Rybnej zdawało się z wolna wracać do normy, a sam pan Grzeszolski nabrał animuszu i nawet bywał niejednokrotnie widywany na ulicach Sosnowca w towarzystwie pięknej i niemal pół wieku od siebie młodszej panny Pelagii Staciwińskiej, uczennicy seminarium nauczycielskiego. Fakt ten nie uszedł uwagi jego potomstwa, mocno niezadowolonego, iż ktoś inny, niż nieboszczka matka zajmuje teraz umysł i serce ojca.
Mocno niezadowolona z niego była także pani Kuczalska, która czyniła wyraźne starania o to, by zając miejsce swej nieżyjącej siostry u boku pana inżyniera.
Chwile względnego spokoju na Rybnej miały się wkrótce zakończyć. Pewnego grudniowego popołudnia roku 1933, po skończonym obiedzie, dzieci pana Grzeszolskiego, Lucynka i Jurek, niespodziewanie zasłabli, doznając silnego rozstroju żołądkowo – jelitowego z towarzyszącymi niepokojącymi objawami neurologicznymi, jak żywo przypominającymi chorobę, która poprzedziła śmierć ich matki.
Podobne objawy nawracały w kolejnych dniach, coraz bardziej osłabiając rodzeństwo.
Dodatkowy niepokój wzbudził fakt rozchorowania się tryskającej dotąd niespożytą energią i zdrowiem służącej Cabajówny. Ciotka dzieci (a siostra zmarłej żony pana inżyniera), zaczęła wówczas podejrzewać, że coś jest nie tak z jedzeniem podawanym na stół: a to smak jej się nie zgadzał, a to na dnie talerza znajdowała resztki jakiejś tajemniczej substancji.
Pan Grzeszolski zdecydowanie ucinał jednak wszystkie spekulacje rodzinne i stanowczo uciszał głosy insynuujące, iż ktoś jego pociechy mógłby próbować otruć.
Nie zgodził się na przy tym na przesłanie próbek potraw do laboratorium, podobno nawet opóźniał kontakt chorych domowników z lekarzami.
Tymczasem stan dzieci pogarszał się z dnia na dzień. Jurek musiał przerwać naukę w szkole – czuł się zbyt słabo, miał silne bóle i nie mógł chodzić. Podobne objawy, nieco mniej tylko nasilone, prezentowała jego siostra, a także służąca Maria.
Jedynymi zdrowymi osobami w otoczeniu pozostawała ciotka oraz głowa rodziny, pan inżynier Paweł.
W marcu 1934 roku doszło do kolejnej rodzinnej tragedii. Wśród dziwnych i niepokojących objawów zmarł syn Grzeszolskiego, Jurek. Wkrótce jego siostra, Lucyna, również mocno podupadająca na zdrowiu i przerażona ciągłymi, podsycanymi przez ciotkę podejrzeniami o zatruwaniu jedzenia, w geście rozpaczy podjęła dramatyczną decyzję o przeprowadzce z osnutego przekleństwem domu przy ulicy Rybnej do krewnych swej nieżyjącej matki.
Zatroskany, załamany ojciec nie wyrzekł się jednak swej schorowanej córki. Codzienne, z ogromnym zapałem, przynosił jej pyszne, domowe obiadki, które krewni dziewczyny, będący ludźmi niezbyt majętnymi, przyjmowali z ogromną ulgą i błogosławieństwem, skrupulatnie serwując je chorej...
Lucynka zmarła w maju 1934 roku.
Służąca Maria Cabajowna, widząc co się dzieje i odnajdując u siebie podobne objawy chorobowe, jakie obserwowała u zmarłego rodzeństwa, śmiertelnie wystraszona i doprowadzona do ostateczności, wkrótce porzuciła na dobre progi domu przy ulicy Rybnej i wyjechała do swej rodziny, na wieś. Rozsądna ta decyzja prawdopodobnie uratowała jej życie.
Tymczasem po serii zagadkowych zgonów w domu inżyniera Grzeszolskiego w sosnowieckiej dzielnicy Pogoń zawrzało. Przekazywana z ust do ust plotka rosła z każdą godziną i z każdym dniem przybierała na sile, aż wreszcie została podchwycona przez żądnych sensacji dziennikarzy, którzy rozdmuchali sensacyjne wydarzenia na cała Zagłębie Dąbrowskie i Rzeczpospolitą.
Pod presją opinii publicznej i wśród nacisku doniesień prasowych władze przeprowadziły ekshumację ciał rodzeństwa. Zwłoki poddano wnikliwym badaniom z zakresu medycyny sądowej. Już pierwsze wyniki i obserwacje, zwłaszcza wobec poprzedzających śmierć objawów, rozwiały wszelakie wątpliwości – dzieci zostały otrute!
Okazało się, że specjalistyczne badania potwierdziły w ich tkankach śmiertelne dawki talu. Znacznie mniejsze dawki tej trucizny stwierdzono także w organizmie służącej Marii, która z dala od Sosnowca powoli wracała do zdrowia. Co ciekawe, nie udało się jednoznacznie potwierdzić obecności śmiercionośnego pierwiastka w zwłokach matki dzieci, ale tłumaczono to ich daleko posuniętym rozkładem gnilnym.
Wobec powyższych faktów pan Grzeszolski został aresztowany i oskarżony o zamordowanie swych dzieci – Lucynki i Jurka - oraz o próbęotrucia panny Marii Cabajowej, służącej. Rozpoczął się pełen sensacyjnych zwrotów proces, którym żyła wówczas cała Polska. Wysłuchano zeznań aż 132 świadków. Rozprawa sądowa, obfitująca w szereg niezwykle emocjonujących momentów, zakończyła się wyrokiem skazującym Grzeszolskiego na karę śmierci z zamianą tej kary na mocy amnestii na dożywotnie więzienie.
Pikanterii wszystkiemu dodał fakt, iż wkrótce trudnej obrony oskarżonego inżyniera podjął się sam wybitny adwokat Zygmunt Hofmokl - Ostrowski, któremu udała się rzecz niewiarygodna: wybronił on Grzeszolskiego od zarzutów sprawiając, iż wobec przytoczonych przez niego niepodważalnych argumentów sąd drugiej instancji był zmuszony do podważenia wyroku Sądu Okręgowego w Sosnowcu. Właściciel Fabryki Guzików został więc ostatecznie... uniewinniony!
Już w dwa miesiące po ogłoszeniu szokującego dla opinii publicznej wyroku w Sosnowcu i całej Rzeczypospolitej ponownie zawrzało. Ku zaskoczeniu wszystkich pan inżynier Paweł poślubił swą nową wybrankę, młodziutką pannę Pelagię Staciwińską, osóbkę, która od wielu miesięcy krążyła w pobliżu Grzeszolskiego. Zrobił to, jak sam twierdził, głównie po to, by uciąć spekulacje i ochronić ją przed moralnymi zarzutami, jakoby to ona właśnie była przyczyna otrucia rodziny.
Dramatu to jednak nie był jeszcze koniec.
Ogromna nagonka opinii publicznej, wszędobylskie plotki i społeczny ostracyzm nie pozwalały parze świeżo poślubionych małżonków na szczęśliwe, normalne życie.
Grzeszolscy w tajemnicy opuścili więc dom przy ulicy Rybnej i wyjechali z Sosnowca, przenosząc się wciąż z miejsca na miejsce, nie mogąc nigdzie zaznać spokoju i borykając się z coraz bardziej rosnącymi kłopotami finansowymi.
Finał tragicznej historii z Fabryką Guzików w tle rozegrał się w Krakowie, w kamienicy przy ulicy Floriańskiej 42, w słynnym "Hotelu Polskim". To tutaj, w pokoju pod numerem 7, Paweł i Pelagia (którą Grzeszolski w recepcji przedstawił jako swoją córkę) podjęli wspólnie samobójczą próbę, zażywając Luminal.
Młoda kobieta przeżyła epizod targnięcia się na swoje życie prawdopodobnie z powodu zbyt małej dawki przyjętego leku (przypuszczalnie wyliczył ją właśnie w taki sposób pan Paweł). Inżynier Grzeszolski odszedł z tego świata na zawsze, zabierając ze sobą prawdę do grobu. Pozostawione przez niego listy pożegnalne do rodziny zawierały jednoznaczne zapewnienia, iż ze śmiercią swych dzieci nigdy nic wspólnego nie miał.
Wyznania te, spisywane w chwili, gdy pan Paweł nic więcej do stracenia nie miał, rzuciły nowe światło na wydarzenia z Sosnowca - trudno nie dać wiary człowiekowi będącemu na łożu śmierci.
Nigdy nie udało się jednak udowodnić, iż to pani Kuczalska, ciotka dzieci, wzgardzona przez inżyniera z Rybnej, miałaby je otruć w akcie zemsty. Po latach okazało się jednak, iż to właśnie ona i jej rodzina odziedziczyli Fabrykę Guzików po tragicznie zmarłej rodzinie Grzeszolskich.
Sosnowiecka zagadka kryminalna za zawsze miała pozostać nierozwiązana. Po wielu latach pamięć o niej przygasła i zarówno nazwiska jej bohaterów, jak i gustowny budyneczek fabryczki powoli popadły w zapomnienie...
Lokalizacja
Fabryki GuzikówObecna lokalizacja
grobu ofiar "Truciciela z Sosnowca" Powyższy tekst umieściłam w październiku 2013 roku na portalu
mapakultury.pl
"Wiele zabytków przeszłości, co jeszcze wczoraj istniały, jutro zniknie bezpowrotnie. (...) Obowiązkiem żyjących jest zebrać te ułomki i okruchy najdroższych pamiątek przeszłości i w pamięci przyszłych pokoleń zapisać..."