Szklary - jeszcze w zielone gramy, czyli polowanie na chryzoprazy
: czwartek 05 wrz 2019, 00:30
Byłam dzieckiem w kolebce, kiedy mój tata, geograf z wykształcenia, zaczął mi znosić do zabawy różne ciekawe kamienie. Pal licho, niechby tylko je znosił! Ale on mi jeszcze o nich bardzo fajnie opowiadał! Jako kilkuletni dzieciak biegałam już po kamieniołomach, a mając bodaj pięć albo sześć lat w towarzystwie taty przeczołgałam się między innymi przez cały BAKK w jaskini Olsztyńskiej w Górach Sokolich na Jurze. Potem było tego wszystkiego jeszcze więcej. Od razu było wiadomo, że nic dobrego, a przynajmniej pasującego do schematów, z tego nie wyniknie.
W szkole podstawowej dostałam od ojca zielony kamyczek. Surowy, nieobrobiony, z widocznymi resztkami jakiejś brązowawej skały. Tak bardzo spodobał mi się jego kolor, że owinęłam go miedzianym drutem i nosiłam na szyi przez niemal całe swoje późniejsze życie.
Gdzieś wyczytałam że podobno biżuteria zdradza charakter kobiety: nieoszlifowany chryzopraz, zaplątany w miedziany drut i noszony na solidnej, wytrzymałej sznurówce (wierzcie mi, rzemyki i łańcuszki się nie sprawdzają, bo są zbyt delikatne) pasuje do mnie idealnie.
Niedługo potem tata podarował mi taką oto książkę:
Przeczytałam ją wielokrotnie od dechy do dechy. Z niej dowiedziałam się o Szklarach i tamtejszych kamieniołomach. Marzyłam o tym, żeby któregoś dnia pojechać na ten cały "bardzo daleki" Dolny Śląsk i poszukać chryzoprazu.
Minęło trochę lat, wiele się wydarzyło w międzyczasie.
Piszę te słowa z Ząbkowic Śląskich, które stały się moim tymczasowym domem. Od południa i od północy otaczają mnie wzgórza zbudowane z serpentynitu, niezwykle ciekawej skały, tu i ówdzie poprzetykanej żyłami magnezytu i chalcedonu, niekiedy zabarwionego zielonkawo dzięki domieszce związków niklu.
Dziś po pracy, jakiej podjęłam się dodatkowo w jednej z wsi pod Ząbkowicami, postanowiłam przespacerować się właśnie w rejonie Szklar. Mój wybór padł na stosunkowo rzadko odwiedzane, północne zakamarki Wzgórz Szklarskich, przeorane przez zarastające kamieniołomy.
Oczywiście - jak to ja - wybrałam się bez mapy, bez latarki, bez aparatu fotograficznego i w absolutnie nieodpowiednim obuwiu. Urwiska zarastającego kamieniołomu nie zachęcały do samotnej eksploracji. Wiedziałam, że jeśli spadnę i się połamie, nikt mnie nie znajdzie do wiosny, bo nawet Archimedes został zaparkowany w krzakach i był całkowicie niewidoczny. Byłam więc ostrożna.
Po kilku chwilach rozpoznałam serpentynit. Dotychczas widywałam go jedynie na wystawach w muzeach.
Poznałam białawe żyłki chalcedonu, tnące skałę na setki fragmentów. W niektórych przypadkach miałam wrażenie, że natknęłam się na opale.
To wszystko było wspaniałe, ale cały czas czułam niedosyt. Nie tego szukałam.
W pewnej chwili śliskie buty straciły przyczepność. W nowiutkim ubraniu zjechałam kilka metrów w dół po kamiennym usypisku. Podniosłam wzrok i zazieleniło mi się w oczach!
Sekundę później obraz się zupełnie rozmazał, bo się zwyczajnie w świecie popłakałam z radości.
Sami zobaczcie:
Nadwietrzały, kruchy, spękany, wypłowiały na słońcu. Ale jest!
Wracałam przez krzaki do Archimedesa nucąc sobie pod nosem starą piosenkę Wojciecha Młynarskiego:
W szkole podstawowej dostałam od ojca zielony kamyczek. Surowy, nieobrobiony, z widocznymi resztkami jakiejś brązowawej skały. Tak bardzo spodobał mi się jego kolor, że owinęłam go miedzianym drutem i nosiłam na szyi przez niemal całe swoje późniejsze życie.
Gdzieś wyczytałam że podobno biżuteria zdradza charakter kobiety: nieoszlifowany chryzopraz, zaplątany w miedziany drut i noszony na solidnej, wytrzymałej sznurówce (wierzcie mi, rzemyki i łańcuszki się nie sprawdzają, bo są zbyt delikatne) pasuje do mnie idealnie.
Niedługo potem tata podarował mi taką oto książkę:
Przeczytałam ją wielokrotnie od dechy do dechy. Z niej dowiedziałam się o Szklarach i tamtejszych kamieniołomach. Marzyłam o tym, żeby któregoś dnia pojechać na ten cały "bardzo daleki" Dolny Śląsk i poszukać chryzoprazu.
Minęło trochę lat, wiele się wydarzyło w międzyczasie.
Piszę te słowa z Ząbkowic Śląskich, które stały się moim tymczasowym domem. Od południa i od północy otaczają mnie wzgórza zbudowane z serpentynitu, niezwykle ciekawej skały, tu i ówdzie poprzetykanej żyłami magnezytu i chalcedonu, niekiedy zabarwionego zielonkawo dzięki domieszce związków niklu.
Dziś po pracy, jakiej podjęłam się dodatkowo w jednej z wsi pod Ząbkowicami, postanowiłam przespacerować się właśnie w rejonie Szklar. Mój wybór padł na stosunkowo rzadko odwiedzane, północne zakamarki Wzgórz Szklarskich, przeorane przez zarastające kamieniołomy.
Oczywiście - jak to ja - wybrałam się bez mapy, bez latarki, bez aparatu fotograficznego i w absolutnie nieodpowiednim obuwiu. Urwiska zarastającego kamieniołomu nie zachęcały do samotnej eksploracji. Wiedziałam, że jeśli spadnę i się połamie, nikt mnie nie znajdzie do wiosny, bo nawet Archimedes został zaparkowany w krzakach i był całkowicie niewidoczny. Byłam więc ostrożna.
Po kilku chwilach rozpoznałam serpentynit. Dotychczas widywałam go jedynie na wystawach w muzeach.
Poznałam białawe żyłki chalcedonu, tnące skałę na setki fragmentów. W niektórych przypadkach miałam wrażenie, że natknęłam się na opale.
To wszystko było wspaniałe, ale cały czas czułam niedosyt. Nie tego szukałam.
W pewnej chwili śliskie buty straciły przyczepność. W nowiutkim ubraniu zjechałam kilka metrów w dół po kamiennym usypisku. Podniosłam wzrok i zazieleniło mi się w oczach!
Sekundę później obraz się zupełnie rozmazał, bo się zwyczajnie w świecie popłakałam z radości.
Sami zobaczcie:
Nadwietrzały, kruchy, spękany, wypłowiały na słońcu. Ale jest!
Wracałam przez krzaki do Archimedesa nucąc sobie pod nosem starą piosenkę Wojciecha Młynarskiego:
Jeszcze w zielone gramy. Jeszcze nie umieramy.
Jeszcze się spełnią nasze piękne dni, marzenia, plany...